Poniższe informacje dotyczą tylko odcinka od Pekinu do granicy z Mongolią. Wrażenia z regionu Xinijang były zupełnie inne, ale o tym w późniejszych wpisach.
Ponad 700 kilometrów od Pekinu do granicy z Mongolią to mieszanka ładnych górskich krajobrazów, rolniczych wiosek, superindustrialnych miasteczek z wielkimi zakładami plującymi dymem, hektarów paneli fotowoltaicznych na skalistych stokach i ogromnych farm wiatrowych pośród wietrznego stepu.
W miarę oddalania się od Pekinu okolica wydaje się coraz uboższa. Niektóre wioski wyglądają na opuszczone i dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się można stwierdzić, że wewnątrz glinianych murów toczy się życie. Nawet czyste, nowe toalety publiczne mijane w każdej osadzie zamieniły się w śmierdzące murowane kucanki. Szczególnie duży kontrast widoczny jest po zjeździe z pierwszej większej przełęczy, a formalnie po przekroczeniu granicy między prowincjami Pekin i Hebei. Widocznie stolica sypnie juanem na najbliższą okolicę, a dalej już nie starcza.
Jazda rowerem po Chinach
była zadziwiająco bezproblemowa. Boczne drogi są w dobrym stanie, a na głównych pobocze szerokości dodatkowego pasa pozwalało na bezpieczną jazdę nawet przy dużym ruchu ciężarówek. Co prawda jazda wśród wielkich kopciuchów w kolorze brudu nie jest najprzyjemniejsza, ale nie trzeba było walczyć o miejsce na drodze.
Nie doświadczyliśmy też typowo chińskich przeszkód, czyli utrudnień dla jednostki w imię jakiegoś szeroko pojętego dobra ogółu (o czym w kolejnych wpisach). Drobne problemy, takie jak droga zamknięta z powodu ćwiczeń wojskowych lub innym razem z powodu suszy i obawy przed pożarem były wyjątkami. Tym drugim razem pozwolono nam nawet jechać pod warunkiem, że nie będziemy używać otwartego ognia.
Namiot mile widziany
Noclegi bywały lepsze i gorsze: nad rzeką przy wioskowym parku, w suchym zbiorniku przeciwpowodziowym, w opuszczonym sadzie, na farmie wiatrowej czy na półpustynnym, wietrznym pastwisku wśród krów i toczących się jak na dzikim zachodzie kulistych krzaczków .
Na początku w obawie przed reakcją ludzi staraliśmy się pozostawać jak najbardziej niewidoczni – rozbijać o zmierzchu i wstawać o świcie, aby zaciekawieni czy zaniepokojeni mieszkańcy nie zdążyli zadzwonić po policję. Z czasem przywiązywaliśmy do tego mniejszą wagę, biwakowanie na dziko nie stanowiło dla napotkanych osób problemu. Miejscowi pytani gdzie można postawić namiot najczęściej wskazywali jakieś miejsce lub nawet pomagali przy jego rozstawianiu.
Czasami wokół były ciągnące się jedna za drugą wioski, pola lub uprawy winorośli. Wtedy można było liczyć na pomoc w znalezieniu jakiegoś kawałka wolnej przestrzeni pod namiot lub gościnę.
Groby w polu
Chińskie miasta strzelają w niebo drapaczami chmur, futurystyczną architekturą i kwietnymi rabatami wzdłuż dróg. Nawet pośrodku niczego na drogach obserwują Cię kamery. Pomimo tej całej przetechnologizowanej codzienności krajobraz na prowincji wygląda bardziej ponuro – gdzieniegdzie góra odpadów, waląca się chałupa, pies przywiązany łańcuchem do felgi, gruz na punkcie widokowym.
Chiny borykają się z niedostatkiem ziemi. Gdzieniegdzie w polach spoczynek znajdują także umarli, a o ich miejscu spoczynku świadczą nagrobne tablice. Władze próbują z tym walczyć i przywracać ziemię pod uprawę. Robią to jednak sposobami, które dobrze znają – masowych, przymusowych ekshumacji i przenoszenia zmarłych na cmentarze komunalne.
Urzędnicy chodzą też od drzwi do drzwi i konfiskują (w zamian za zwrot części wartości) trumny, w które mieszkańcy często zaopatrują się jeszcze za życia. Władze starają się przekonać także do kremacji, co rozwiązuje problem braku miejsc pod cmentarze. Chowanie zmarłych na obszarach wiejskich jest jednak ważnym obrzędem i pomimo odgórnych zakazów, nadal powstają nowe „dzikie” cmentarze.
Energia
Prąd napędza Chiny. Ogromne, rozwijające się miasta mrugające neonami, ogromna konsumpcja i rosnąca (chociaż coraz wolniej) gospodarka – sprawiają, że potrzeba go coraz więcej.
Chińczycy są pragmatyczni i kochają pieniądze ale ostatnimi czasy zaczęli mocno inwestować w odnawialne źródła energii. Chińskie władze tłumaczą, że w ten sposób chcą ograniczyć ilość zanieczyszczeń i dwutlenku węgla emitowanych do atmosfery. Jest to zapewne po części prawdą, bo polepszenie fatalnego stanu jakości powietrza w niektórych miastach może przynieść wymierne korzyści.
Zielona energia nie jest tam jednak wymysłem szalonych ekologów, bo ten kraj raczej nie wydaje się skłonny do inwestowania w idee typu „ratujmy planetę”. Całe połacie farm fotowoltaicznych i lasy turbin wiatrowych realnie produkują energię dla rozwijającej się gospodarki, a przy okazji jest to dobra droga do polepszenia często fatalnej jakości powietrza.
W chinach zrezygnowano z budowy 100 elektrowni węglowych, w dalszym ciągu jednak kolejne 100 jest w planach. Jednocześnie Pekin zamknął ostatnią taką elektrownię i ogłosił się pierwszym chińskim miastem korzystającym jedynie z czystej energii. 15% energii w Chinach pochodzi z wiatru i słońca (20% z hydroelektrowni).
Gościna i Baidu rozmowy
Chiny to dziwny kraj, gdzie większość serwisów internetowych, których używamy jest zablokowana. Każde z tych narzędzi posiada chiński odpowiednik. Jest Baidu zamiast Google (od map po wyszukiwarkę, translator i pocztę), zamiast WhatsUpa jest WeChat, którym można także wykonywać płatności (nie takie proste dla obcokrajowca), zamiast facebooka jest renren…
Translator z Baidu okazał się bardzo pomocny przy komunikacji z ludźmi, pozwalał nawet prowadzić krótkie, proste rozmowy, nawiązywać znajomości. Jak podczas wizyty u Pana Szefa – zamożnego właściciela cementowni, czy u dwójki dzieciaków i ich skromnej babci. W obu przypadkach gospodarze gościli nas tym, co mieli najlepszego.
Widoczne na zdjęciach liściki były pisane przez dzieciaki do późnej nocy, kiedy my już zdążyliśmy zasnąć. Najpierw poleciały do sklepu obok po papier i później siedziały kilka godzin z translatorem, żeby przygotować laurki. W rezultacie rano na rowerach znaleźliśmy je w ręcznie robionych kopertach. Z kolei dwa dni później u pana Bosa (jego gabinet na ostatnim zdjęciu, wcześniej poranna wycieczka i jeden z posiłków), zostaliśmy ugoszczeni niemal po królewsku, napojeni i nakarmieni do rozpuku. I chociaż można było się w końcu umyć i wyspać w komforcie, obie gościny wspominamy równie ciepło.
Zdjęcia na koniec
Do Mongolii
Granicy Erenhot – Dzamyn-Uud nie da się przekroczyć inaczej niż samochodem. Nie wolno jej przejść ani przejechać na rowerze, dlatego trzeba na te kilka kilometrów wynająć jeepa. Z rowerem jest to o tyle trudne, że zajmujemy większość bagażnika.
Nam jadąc na postój jeepów do granicy udało się złapać krążącego po mieście przewoźnika, który sam się zatrzymał na nasz widok. Po dogadaniu kwoty (200 juanów zamiast 300 proponowanych przez parę osób dzień wcześniej na postoju) krążyliśmy jeszcze po mieście ze dwie godziny w poszukiwaniu pasażerów. Po zgarnięciu kolejnych dwóch osób i upchaniu bagażu, można było w końcu przejść przez granicę. Przejść, bo po przekroczeniu w aucie pierwszego punktu kontrolnego i tak trzeba było wziąć rowery ze sobą do budynków, gdzie odbywała się cała odprawa.