Rowerem po Mongolii – przez Białe Jezioro

Mongolii nie można traktować jako zbiór atrakcji do zaliczenia. Lepiej wyobrazić ją sobie jako obszar, który trzeba przebyć. Z każdym pochłanianym kilometrem upewnialiśmy się, że nie przyjechaliśmy tutaj zobaczyć czegoś konkretnego, a poczuć przestrzeń. Może trąci to trochę tanim sloganem z ulotki biura podróży, ale doświadczenie tej pustki było faktycznie realne. Nie chodzi też o jakąś formę agorofobii (przeciwieństwo klaustrofobii), a jedynie o samą świadomość oddalenia od cywilizacji. Taką świadomość, że trzeba radzić sobie samemu, pedałować pomimo choroby, dokładnie przeliczyć zapasy jedzenia i wody.

Pustka była pozorna. Niemal wszędzie pasły się zwierzęta – krowy, jaki, kozy, owce, półdzikie konie, wielbłądy. To znaczyło też, że ta kraina nie była kompletnie bezludna. W promieniu kilkunastu kilometrów od dowolnego miejsca (może za wyjątkiem niedostępnych gór) znajduje się jakaś samotna, zamieszkała jurta. Pomimo braku wspólnego języka i komunikacji jedynie za pomocą gestów, kontakt z miejscowymi dawał pewien komfort psychiczny. Takie spotkania, pomimo że trochę krępujące (nawet nie można było porozmawiać o pogodzie), dawały poczucie bycia wśród bardzo rozproszonej, ale jednak społeczności, żyjącej tam na co dzień.

Małe, zakurzone wioski urastały do wyznaczników cywilizacji, centra regionalne do wymarzonych miast dających odpoczynek i kąpiel (dostępna niewielka baza noclegowa) oraz spory wybór produktów w kilku supersamach, a Ułan Bator wydawało się z perspektywy wnętrza kraju metropolią na miarę Europy. O jego wątpliwej urodzie trochę więcej pisaliśmy tutaj.

Tsetserleg – stoliczka regionu

Tsetserleg jest jednym z pierwszych centrów regionalnych do których dojechaliśmy rowerami.

Dotarliśmy tam po około tygodniu pedałowania z Edernet.

Mongolia zdążyła już dać popalić. Silny wiatr i drogi na zmianę piaszczyste, kamieniste lub z „tarką” okropnie utrudniały jazdę. Do tego zimno, niekiedy śnieżnie. Cywilizacja była mile widziana.

Tsetserleg pełni funkcję stolicy ajmaku północnachangajskiego (Archangai). Ciężko na pierwszy rzut oka stwierdzić, że Tsetserleg to stolica regionu ponad 2,5 razy większego niż województwo dolnośląskie. Na pewno nie przypomina Wrocławia, nawet Wałbrzych jest o kilka klas wyżej.

W Tsetserleg jest główna ulica handlowa z blokami z wielkiej płyty, marketami, bazarem, kilkupiętrowym domem towarowym z małymi sklepikami, stacjami benzynowymi, ośrodkiem sportu i dworcem autobusowym. W okolicy są szkoły i nawet kinoteatr.

I jeszcze świątynia na wzgórzu. To w zasadzie wszystko. Miasteczko w przewodnikach jawi się jako jedno z lepiej zaopatrzonych w różnego rodzaju usługi i towary, teoretycznie lepiej pod tym względem ma być tylko w Ułan Bator. Jest tu także prowadzony przez Australijczyków hostel i piekarnio – kawiarnia Fairfield z szybkim wifi, zachodnimi standardami i dość wysokimi cenami. My bierzemy o połowę tańszy nocleg w miejscowym hoteliku, a do Fairfield zaglądamy na espresso i internet.

Nawet takie prowincjonalne dwudziestotysięczne miasteczko dawało po tygodniu w stepie poczucie komfortu.

Zmęczeni drogą chętnie zostali byśmy dwie noce zamiast jednej, szczególnie że kolejny dzień miał być śnieżny. Postanowiliśmy jednak wziąć wieczorny autobus do Tariat, około 160 km na północny wschód.

Zgubione – znalezione: sakwa

Bilety kupiliśmy w kasie dworca z rana, przed uzupełnieniem zapasów, zwiedzaniem małej świątyni na wzgórzu i planowaniem dalszej trasy. Wieczorem po dość długim oczekiwaniu nadjechał autobus napakowany szczelnie ludźmi i towarami. Ledwo udało się upchać sakwy pomiędzy kartony leżące w bagażniku, rowery jechały pomiędzy siedzeniami.

Dojechaliśmy na miejsce przed północą. Po wyładowaniu bagaży okazało się, że brakuje przedniego bagażu – ze sprzętem, ładowarkami, panelem słonecznym – prawie całą elektroniką oprócz aparatów i telefonu. Tragedia, załamanie i panika w jednym. Na szczęście Pat zaczęła działać.

Wzięliśmy nocleg u Tungi, jedynej osoby w okolicy mówiącej po angielsku (całkiem nieźle) i „przypadkowo” prowadzącej guesthouse w wiosce. Od rana z jej pomocą zaczęły się telefony po pasażerach wysiadających po drodze oraz wizyta w „biurze” przewoźnika. Sakwy szukał chyba cały Archangaj. Poprosiliśmy też spotkanych dzień wcześniej Niemców aby rozkręcili sprawę w Tsetserleg (zostali tam dzień dłużej).

Po południu okazało się, że sakwa znalazła się w jakiejś wiosce pośrodku stepu. Ponoć kierowca dostawczaka, który odbierał bagaże dla innych, wziął sakwę z resztą kartonów. Udało się zorganizować transport i pojechaliśmy odebrać zgubę. Była nieruszona, ostała się nawet kupiona dzień wcześniej butelka wódki.

Mamy mieszane odczucia co do całej roli naszej gospodyni w odszukiwaniu zguby, na pewno mocno pomogli z Tsetserleg Kathi i Sebastian. Chcemy wierzyć, że pomoc Tungi była szczera – oprócz dziwnego przeczucia, nie mamy przecież żadnych dowodów, że tak nie było.

Poniżej zdjęcia z Tsetserleg.

W stronę Terhijn Cagaan nuur

Z kompletem bagażu wyruszamy na kolejny kilkunastodniowy odcinek w stronę następnej stolicy regionu – miasteczka Ałtaj. Po drodze objeżdżamy od północy malownicze Jezioro Białe (Terhin Tsagaan Nuur). Białe nie bez powodu, jeszcze na koniec maja było częściowo pokryte topniejącym lodem. Wokół jeziora i okolicznych wulkanicznych stożków było trochę większe zagęszczenie wycieczkowych busów i turystów w wypożyczonych terenówkach, nadal jednak były to pojedyncze spotkania. Obszar jest parkiem narodowym i leży mniej więcej na trasie do najbardziej popularnego jeziora w Mongolii – Chubsuguł.

Okolica obfitowała w piękne krajobrazy, poniżej parę fotek.

Jaki i konie

Mongolia to nieustanne spotkania ze zwierzętami. Od wszędobylskich kóz i owiec, przez krowy, półdzikie konie po jaki i wielbłądy. Okolice jeziora położone na ponad 2 tyś. metrów n.p.m. i stosunkowo na północy kraju były dość chłodne, więc oprócz koni dobrze czuły się tam także jaki.

Step dalszy

Dalej już zanurzamy się w bezkres Mongolii i przełęcz za przełęczą pedałujemy jeszcze ponad 1,5 tygodnia do kolejnej wysepki cywilizacji – miasteczka Ałtaj.

Jedziemy przez orzekające pustkowia, rzeki do przekroczenia i jedynie co kilka dni maleńkie wioski, gdzie można zrobić zapasy jedzenia.

Ostatnie zdjęcie jest niejako epilogiem do historii z zagubioną sakwą. Wspomnianych Niemców spotkaliśmy jeszcze ponownie za Jeziorem Białym i mogliśmy im osobiście podziękować za pomoc. W rogu siedzi zaś trochę podpity Pan Miejscowy, który podjechał na motorku, poczęstował piwem z plastiku i zjadł nam pół konserwy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *